„Czemu nikt nie ratuje kasztanów?” –  pytam w poście na moim prywatnym profilu, a wszyscy jednogłośnie „lubią to”. Odnajduje w tym wyraz potwierdzenia słuszności mojego zafrapowania. Frapujcie się ze mną, uwrażliwiając się na przestrzeń waszego egzystowania. Zobaczcie jak wyglądają krakowskie kasztany!

Nie jestem monadą wolną od okoliczności, od kontekstów, od konkretnych relacji – zamknięty i nieprzepuszczalny pierwiastek ignorujący.  Ja absorbuje, czuję, ja oddycham pięknem mnie otaczającym.

Kiedy widzę usychające kasztany, ich poranione liście, przeżywam wszystkie cztery fazy smutku. Jak w kondukcie żałobnym, idę do pracy aleją drzew zapomnianych i nikt nie klęka, nie ściąga czapki z głowy.
Gdy ginie drzewo wyrywam progi z drzwi i odwracam krzesła do góry nogami – to są moje pomniki dla ich upamiętnienia. Chcę przypomnieć  o zieleni, kwitnącym białym kwiatostanie, o kasztanku, który chowacie do swojej kieszeni.

Małość szkodników odpowiedzialnych za ich śmierć, przejawia się w tym, że są małe. Z ludźmi jest zgoła inaczej. To obojętność ujmuje naszej wielkości. Dlatego  bijcie w dzwony, pociągajcie za sznury od bielizny, nastawcie czajniki z gwizdkami – niech gwiżdżą na alarm dla ratowania drzew, by znów zakwitły nam kasztany!


Wasz Tomasz Marut