Są dni bez satysfakcji i tego poloru, kiedy dla pocieszenia śpiewam pod prysznicem piosenkę Jamie’go Cullum’a „So baby when I get famous everybody’s gonna see…”. Śpiewam na dwa głosy, momentami regularnym kanonem. Mydlę sobie oczy i stwarzam perspektywę rozwijając czerwony ręcznik pod umywalką. Na sukces trzeb być przygotowanym: szoruję zęby i prężę muskuły między wystającymi żebrami.
Dziś jednak jestem załamany. Bezwarunkowo wysyłam do wszystkich sms’y dokładnie tej samej treści. Za każdym razem, kiedy przychodzi oficjalna informacja o mojej nie-wygranej (…a taka przyszła w poniedziałek), moja samoocena klęka. Wiję się pod tą umywalką w kłębku niedocenienia, ssę kciuka i wstaję by w lustrze zobaczyć, jak z tym wyglądam.
W momencie trzeźwieję – nie mogę pozwolić sobie na pielęgnowanie równie głupiego grymasu na twarzy. Duszkiem spijam płyn do pukania jamy ustnej – chcę nabrać świeżego wyrazu. Z brzegiem butelki między ustami rozglądam się rutynowo po łazience, jakby w poszukiwaniu znaku, który do tej pory przeoczyłem, a który miałby odmienić moją egzystencję lub przynajmniej werdykt komisji L’Oréala. Narcystyczna osobowość naszych czasów płacze we mnie. Śpiewam więc „you will gonna rise” i podnoszę włosy na żelu.
Wychodzę do pracy, Kochani. Jeśli chcecie zobaczyć moje zdruzgotanie, stańcie przed witryną salonu i nie palcując szyb, wysuńcie otwartą dłoń w moją stronę. Niech masuje moje zbolałe ego.
Wasz Tomasz Marut.