Hotel Forum od wczoraj jest nagi jak Afrodyta. Aż zatrzymałem się na moście, tak jak zatrzymuje się człowiek przed obrazem w muzeum. Budynek bez reklamy (która zazwyczaj zagarnia cały nadwiślański krajobraz ) epatuje szarością, smutkiem przeszłości, wzywa do refleksji nad…, nad wszystkimi już chyba aspektami rzeczywistości.  Na kilka minut stałem się szlachetny i wzruszony. Zapragnąłem czynić piękno. Weryzm tego pomnika architektury, wzywa sam nie wiem do czego, …ale jest w tym coś dobrego.

Mury mają swoją mądrość. Fasady budynków, witryny, bramy przypominają o dziejach Stołecznego Królewskiego Miasta Kraków, o ciosach historii, ale także o geniuszach i genialnych pomysłach poszczególnych istnień. (O małych troskach i codziennej krzątaninie przypominają mi rabatki i miejskie ławki.)

Wilgoć piwnic, złuszczona farba klatek schodowych, witraże na wpół barwne, na wpół wybite, kolumny, stropy i inne architektoniczne fintyfluszki, na które nie stać nas już w obecnych czasach, decydują nie tylko o niezwykłości miasta, ale przede wszystkim o jakości moich codziennych doświadczeń.

Genius loci Krakowa został sprzedany

Jak jednak doznać tego oszołomienia, które sprawia, że chce się zatrzymać na przystankach dla zwykłej przyjemności, rozłożyć koc na trawie? Moje życie w tym mieście zostało zredukowane do roli odbiorcy spektaklu, którego nie chcę oglądać. Eksponowany jestem na opresyjność reklam, które atakują jaskrawym bełkotem.  Są absolutnie wszędzie: za oknem, w skrzynce na listy, w tramwajach, na tramwajach, na schodach i chodnikach, nawet ludzie, których mijam pod Bagatelą to chodzące reklamy.
Mleczny uśmiech drwiących zębów polityków, celebrytów szydzi ze mnie. Szydzi na setkach  metrów kwadratowych mojej przestrzeni życiowej.(Czasem szydzą ze mnie pończochy, przecenione chochle, parówki i białe kiełbasy – nasze dobra narodowe.)

Estetyka, która triumfuje w przestrzeni miejskiej, pozbawiona jest tych znamion, które decydują o niezwykłości miasta – miasta, legitymującego się jako stolica kultury. Jest to przestrzeń spreparowana, oderwana od tradycji, historii, dziejów. Nie ma tu nic z auratycznych doświadczeń, wyzwalających unikalne i subtelne przeżycia, nic z podtrzymywania więzi, wspierania postawy słusznej i prawej.

Nazwijmy to wprost: żyje w CHINA TOWN na granicy kiczu i brzydoty. 

Mury i fasady to jednostka powierzchni razy masa ludzi zmierzająca do pracy. Zakręty, skrzyżowania ulic, zostały przeliczone na ilość osób mijających je, na ilość oczu patrzących. Ja Tomasz Marut (i Ty także!) jesteśmy faktorami decydującymi o wartości „powierzchni pod reklamę”,  opłacalności czyjegoś biznesu. Ktoś robi deal i interesy przez sam fakt, że widzę (bo przecież już nie patrzę na te banery i neony).  To męczy i frustruje, bo zapłaciłem swój podatek i kupiłem bilet – jaką wartość naddaną dostaje za obejrzenie tej reklamy? I czemu nie mogę jej wyłączyć, czemu pozostałem bez prawa wyboru? Rozumiem, kapitalizm, pieniądz, merkantylny stosunek do sztuki, do życia w ogóle. Ale kupczenie moimi wrażeniami, to już jest inny ustrój…

Reklama  w przestrzeni miejskiej, to atak na moją wolność, to inwazja na spokój doświadczeń. Żądam zadośćuczynienia! Darmowych parasoli dla wszystkich, wolnych miejsc postojowych, otwartych ogrodów, kuglarzy radosnych, szklanych kul i sklepów cynamonowych. Czegoś, co sprawi, że powiem: „Jest mi dobrze w tym mieście,”, kiedy znów zakleją mi oczy reklamą.

Wasz flaner – Tomasz Marut