Nawet uboga nauka Gestalttheorie potwierdza zasadność życia w estetycznie umotywowanym świecie. Jestem częścią całości, która mnie otacza. Ona mnie sankcjonuje i dookreśla. Bez niej jestem jak zagubiony puzzel. Bez kontekstu otoczenia znaczę tyle, ile zaznaczony na nim bohomaz. Pracuję, mieszkam, żyje w Krakowie, w którym odnajduję Rzym Północy. Wybieram to miasto, bo jestem cesarsko usposobiony i tu czuję się adekwatnie.

Na bogów resztek rozumu i przyzwoitości – nie wycinajcie  jednak ostatnich drzew, nie chowajcie trawników pod betonem. Asfalt nie jest przedmiotem zadumy, nie krzepi. Okno mojego mieszkania cieszy mnie nie ze względu na framugę i zawiasy. To widok drzew, zielonej przestrzeni mieniącej się listowiem, był esencją mojego codziennego zachwytu. Wycięto mój osobisty pomnik natury, znak, że jestem częścią zmieniającej się przyrody, że żyje podług rytmu pór roku. Nie ma nic i nic już nie ma sensu. Kawa jest ciemną cieczą, a była moim rytuałem, gdy siedząc na balkonie w koronie drzew mogłem przyjąć schronienia na kilka chwil ciszy.

Deweloperskie wykwity, sekrecja wątpliwej polityki miasta, przytłaczają pospolitym wyrazem. To ornamentyka drzew i szum liści koi urazy i zadry codzienności. Chcę czegoś więcej w tym życiu, niż „pin i zielony”. Nie jestem tylko konsumentem, potrzebuję czasem trywialnej otuchy, potrzebuję moich drzew za oknem.

Wasz Tomasz Marut