Styczniowy wypad do Wietnamu to odpowiedź na mój prywatny – bądź co bądź – zachwyt nad Azją. Wyjazd szalony, bez jakiejkolwiek ekologi: wszystkiego było dużo, wszystko było szybko i to jeszcze w tej jakości hyper. Tempo narzucała dynamika naszych pomysłów – jak bananowe dzieci na gigancie folgowaliśmy swoim zatęsknieniom za tym co inne, nowe, kompensując przy tym potrzebę przygody. Rytm muzyki techno rozbrzmiewającej wszędzie napędzał nas jeszcze bardziej. Dzień i noc, noc i dzień toczyły się jak śnieżna kula obrastając w rozrywki trywialne jak alkohol, rozweselające balony, tańce i nocne ganianie się po plaży. (Przyznacie, że na wczasach nie wiele trzeba by poczuć się spełnionym.)

Kątem oka wyszukiwałem jednak tego, co wabi mnie na ten kontynent. (Ostatnio coraz częściej). Kontrast kulturowy, którego doświadczam w Azji wraz z każdym zetknięciem, plus nieprzystawalność Wietnamu do tego, co już w Azji widziałem sprawia, że wciąż mam Laos/chaos w głowie.

Kalka Korei nie pokrywa się z Wietnamem. Reżim systemu inne ma tu oblicze, chociaż założenia są te same. W Wietnamie brak tej krystaliczności azjatyckiej osobowości. Krajobraz egzotycznej natury naszpikowany jest feerią reklam i śmieci palonych na każdym rogu. Ta skrucha, która towarzyszyła kontaktom z koreańskimi obywatelami, tu została wyparta przez wymiar merkantylny; byliśmy tyle warci ile warta jest nasza waluta. Szczelny (zdawałoby się) system zablokował rozwój kraju, ale tkanka społeczna wchłonęła wszystkie zachodnie naleciałości. Młode pokolenie przyswoiło chyba cały cukier koncernu Coca-Coli. Toczące się jak czekoladowe baryłeczki dzieciaki, nie są świadome swojego kalectwa. A jednak nie potrafię im współczuć. Świadomy, iż moje przywileje zlokalizowane są na tej samej mapie, co ich cierpienie, tęsknoty i niezadośćuczynione wole (związane w sposób, którego wolimy sobie nie uzmysławiać), jestem zły na ich ignorancje, na ten ślepy pęd za tym co się świeci. Powodowani instynktem żebraka wyciągają ręce do tego co się błyszczy. I wprawdzie jest to złoty blask, ale zębów, które gryzą.

Miałem wątpliwy przywilej przyjrzeć się uprzedmiotowieniu relacji. Wietnamczycy nie czekali na nas, ale na kapitał, który miałem w kieszeni, na precjoza i artykułu konsumpcji. Nie mówię, że to cecha tylko tych ludzi. Spróbujcie pojechać na Sardynie w sezonie – zrozumiecie o jaką zachłanność chodzi. To nie bieda, ale lęk przed nieposiadaniem, lub też przed posiadaniem mniej rozwija ten instynkt cinkciarza.

Więc mówię, obudź się Azjo, ale mówię to szeptem, bo być może to ja śnie snem prostym o pięknym życiu i nie chcę się z niego przebudzić.

Wasz Tomasz Marut