„Bóg” piszę z dużej litery tylko na początku zdania. Nie jestem bogobojny, ani żaden ze mnie materiał na katolika. Dogmaty, nauki, wewnętrzna logika – trzeba na to ogromnej pokory. Przygotowania do Światowych Dni Młodzieży zgrupowały mnie po stronie malkontentów: będą śmieci, będzie tłoczno, będą korki, będzie głośno. Kontynuowałem bez pauzy, zbijając kontrargumenty demagogicznymi frazesami. Dziś przyznaje, że czasem zbyt na czczo puszczam parę z ust.

Światowe Dni Młodzieży odczarowały moje rozumowanie, odczarowały Kraków, ukazując jakąś bardziej atrakcyjną stronę tego miasta – jest nią możliwość spotkania drugiego człowieka. Wiem to niby z wypadów do barów. Ale że mogę w tym wszystkim spotkać samego siebie, ja, który prę do przodu, więcej, więcej, drożej? Patrzę na pielgrzymów. Wstyd mi. Czy mam odwagę się zatrzymać? Posłuchać siebie?

Było w tym coś niezmiernie prawdziwego, coś co wyrastało niepomiernie ponad wszelaką trywialność życiową. Natura tego wydarzenia była jak pierwszy wiosenny powiew odwilży. Nie pierwszy w tym roku, ale pierwszy w ogóle. Od czasu Światowych Dni Młodzieży żyje w tym klimacie bez przerwy. Usta mam pełne smaku, nozdrza czują zapachy. Może gdybym był wierzący powiedziałbym, że znalazłem się w wpływie jakiejś łaski. Czegoś co porywa i daje siły, nie tej wynikającej z mojego samozaparcia, ambicji, systematyczności i innych fortec zabezpieczeń psychicznych i materialnych, tylko tej z obserwacji ludzi szczęśliwych – tak najprościej radosnych, jak Tauregowie z Sahary, których poziom zadowolenia wynika nie z posiadania, ale z bycia właśnie. Lub bliżej, jak Brazylijczyk, który wydał wszystkie swoje oszczędności by być tu, by na krawężniku przed moim salonem jeść bułkę zakupioną za ofiarowany talon. To bliżej pozwoliło mi poczuć, poznać wartość czegoś, co postrzegałem jako efemeryczny bzdet. Byłem światkiem jakiejś unii, zjednoczenia ludzi, miejsca, czasu. Na tle dzisiejszych wydarzeń to ma wymowę argumentu, którego nie można ominąć, choćby się go nie rozumiało.

Wasz Tomasz Marut