Jest taki moment w życiu kobiety, kiedy przywilej staje się obowiązkiem. Osoba publiczna wkraczając na scenę, niczym Św. Mikołaj, winna wyróżniać się nienaganną, wręcz ikoniczną aparycją, której atrybuty będą przywodziły na myśl zaszczytne idee. Wraz z ogłoszeniem wyników wyborów prezydenckich, żona zwycięskiego kandydata traci indywidualną osobowość. Imaż ustępuje miejsca wizażowi. Życiowy rozgardiasz, śpiochy w oczach i kiszonka podjadana palcami wprost z glinianego garnuszka, nie pokrywają się z wizerunkiem jakiejkolwiek, a tym bardziej Pierwszej damy (…no chyba, że jest to Carla Brunii – tę damę, chyba każdy chciałby przyłapać z korniszonem w ustach).
Precyzyjnie, jak przy chirurgii plastycznej, odcinamy tą część codziennych perypetii kobiecych tendencji, która bruździ naszym wyobrażeniom. Gotowi jesteśmy – jak w przypadku innych polskich celebrytek (np.: Madonny od from czystych i sterylnych, acz zawsze owocnych) – przymknąć oko na pewne przekłamania przyczynowo-skutkowe, byle tylko utrzymać w świadomości ten idealny obraz kobiety, która to wprawdzie wciąż waży zupę z domowej schedy i pobożności, ale już w szpilkach i koniecznie polskiego designera.
Liczy się tylko to, co zostaje podane do percepcji. „Idealny obraz” to nie metafora. W dobie tabloidów, obraz/wizerunek, to jedyny sposób funkcjonowania Pierwszej damy w rzeczywistości. Egzystują w naszej świadomości jak kaszaloty. Po pierwsze – nikt nie wie jak pachną. Po drugie – zawsze przedstawiane są na tendencyjnym tle budzącym zaufanie, w taki sposób, iż mimo namnożenia ujęć, w dalszym ciągu wyglądają jak kopie samych siebie.
Zgaście światła i zamknijcie oczy – ile ujęć Kwaśniewskiej, Komorowskiej, czy też pierwszej z pierwszych, tj. Wałęsowej tasuje wam się przed oczami? – Niewiele.
Otwórzcie oczy. Otwórzcie i zobaczcie: Kwaśniewska wygląda jak Fryderyk Chopin na pięciotysięcznym banknocie, Komorowska jak gajowa, Wałęsowa jak pulpit pod Nagrodę Nobla. Powiecie, że to uproszczenie? Tu nie ma szaleństwa, to nie karnawał, ale celibat konwenansów i etykiet. Pierwsza dama to funkcja reprezentacyjno-ceremonialna. I to nie w stylu (chociaż było blisko) księżnej Diany, ale w estetyce niedzielnej celebracji ołtarza.
Chciałem pisać o fryzurach i kalejdoskopie przemian prezydentowych żon, o profitach prominentnej funkcji, niemniej wychodzenie z inwencją własną, dodawanie osobowości poprzez ekspresyjną stylizację, tam gdzie tą ekspresję się redukuje podług ustawy zachowań godnych i właściwych, jest jak rozplątywanie nóg Jaworowicz . Przyjmijmy to na klatę – pewne rzeczy ustalone są na stałe. Przywilej bycia pierwszą, to obowiązek, z którego jedne damy wywiązują się, inne wcale.
Pierwszej damy nie wybiera się. Przychodzi z bogactwem inwentarza, które – jak to bywa w naszym kraju – wybrała „druga połowa społeczeństwa”. Dyskusja o pomysłach prezydentowych na siebie byłaby warta tyle co omawianie osobowości Dody. Zatrzymam się na powierzchni zjawisk – fryzura Pani Agaty Dudy daje rade. I gdy myślę o tym, czego spodziewałbym się po niej, to w zasadzie już zadośćuczyniła moim oczekiwaniom…
Teraz „nie brak mi niczego”.
Wasz Tomasz Marut