Fantastycznie jest mieć swojego idola. Idol w moim mniemaniu to jeszcze inny gatunek niż autorytet. Ten podpowiada nam, jak wytrwać przy tym co przyzwoite. Idol to nie fachman, od którego uczymy się mistrzostwa działania. To w końcu nie polihistor, który objaśnia nam procesy świata. Idol to smakosz życia, figura, brzytwa co szarpie i porywa. Małgorzata Cisowksa jest właśnie takim moim idolem. Tym ciekawszym, że znanym mi tylko z życzliwych opowieści. Ona jest, gdzieś blisko, bo w środowisku fryzjerskim. Widzę blask jej osoby w roziskrzonych oczach jej przyjaciół, czuje zapał i energie w każdej opowieści. Jej postać wydaje się całkiem obecna, a brak jej obecności nadaje tylko fantastycznej energii wyczekiwania. Jak Świtezianka łechce i nęci jej postać efemeryczna utkana z licznych przywołań i wspomnień. Więc zmysły wszystkie mam wypukłe i nabrzmiałe. Zwłaszcza zmysł życzliwości i fantazjowania. Bo jak powiadają:
-
la vita e bella to kwintesencja jej osobowości
-
ma siłę feniksa; nie boi się porażek, tym bardziej sukcesu
-
wola czynu sprawia, że wyzwania są przyjemne i łatwe
-
to chodzące energia i zaleta.
Lubie osoby, które pokazują, że radość nie starzeje się, nie poddaje się procesom destrukcji, że radość do decyzja i świadoma postawa.
Nie lubię jednak lukru i słodkich kizi-mizi. Małgorzata nie jest laleczką z cukru. Przekonasz się o tym, podając jej słabe wino.
Wasz Tomasz Marut